"Na MDM" czyli niezrealizowany scenariusz o tym, jak budowano Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową


Brakuje i jeszcze jednego "a jednocześnie"... no, może dwóch ;-)
  Niemal codziennie przejeżdżam ulicą Marszałkowską i przez Plac Konstytucji, czyli przez centrum Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej. Widzę kolumny, wielkie kandelabry, zniszczone dziś mury… I płaskorzeźby przedstawiający „lud pracujący stolicy” – murarza, kolejarza, nauczycielkę, hutnika… Kim byli ludzie, których tam symbolicznie uwieczniono? Jak potoczyły się ich losy? Większość z nich zniknęła za zasłoną historii, ale czasem tę zasłonę da się na chwilę uchylić.

  Socrealistyczne filmy „produkcyjne” budzą dziś głównie śmiech, tylko czasem zamierzony (jak „Przygoda na Mariensztacie”). Inne… no cóż ;-) Wyrabiając sobie opinię odnośnie pierwszych lat istnienia Polski Ludowej na podstawie ówczesnych "osiągnięć" naszej kinematografii można dojść do wniosku, że był to okres, gdy wróg czaił się za każdym rogiem, każde niepowodzenie wynikało z sabotażu, a cała kapitalistyczna część świata postawiła sobie za cel zniszczenie młodego, komunistycznego państwa. Tematów nie brakowało: walka klasowa, elektryfikacja i kolektywizacja wsi, zwalczanie „band” i „zaplutych karłów reakcji”, awans społeczny, rozbudowa przemysłu, odbudowa wojennych zniszczeń, kształcenie młodych kadr i kształtowanie „nowego” człowieka. Zawsze pod światłym przywództwem partii. Wszystko mogło posłużyć jako podstawa fabuły, ponieważ fabuła w filmie socrealistycznym była tylko pretekstem dla przekazania IDEI. Nic więc dziwnego, że takie obrazy jak „Pościg”, „Niedaleko Warszawy”, „Trzy opowieści”, „Jasne łany” czy „Spotkanie ze szpiegiem” są dziś właściwie zapomniane. A przecież na każdy zrealizowany „produkcyjniak” przypada kilka niezrealizowanych. Na przykład pochodzący z ok. 1950 r. scenariusz o budowie Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej.

 Na pomysł wpadł Eugeniusz Cękalski, dokumentację „na żywo” wykonały Regina Dreyer i Krystyna Swinarska. Ich przewodnikiem po budowie (oczywiście z nadania partyjnego, żeby perspektywa była właściwa) stał się Michał Piotrowski, 27-letni „instruktor budowlany z Komitetu Wojewódzkiego”. Jego rola okazała się tak duża, że na scenariuszu „Na MDM”, który wkrótce powstał, figuruje jako współautor.

źródło
Dziwny to scenariusz. Z jednej strony: współzawodnictwo pracy i kształtowanie młodych kadr, socjalizm i partia, zebrania i zobowiązania, propaganda i slogany… A to wszystko w rytm okrzyków: „Bierut, Stalin, Pokój” – co dziś brzmi jak oksymoron. I sceny takie jak ta, ukazująca wizytę Bolesława Bieruta na placu budowy:

„Z baraku wyskakuje Cegielski, trzymając w jednym ręku gazetę.

    Nowak przedstawia go prezydentowi – Tow. Cegielski sekretarz.

    Cegielski nie wie przez chwilę co ma z gazetą zrobić potem wpycha ją w ręce dozorcy.

    Prezydent – Jak u was towarzyszu rosną ludzie?

    Cegielski wyprężony prawie recytuje – podwyższamy kwalifikacje robotników szkolimy nowy narybek.

    Prezydent – Dużo macie nowych ludzi?

    Cegielski – W większej części jest napływowy element i przez to mamy trudną pracę ale poradzimy sobie. A jakże, tow. Prezydencie, u nas ludzie rosną. Ostatnio przyjęliśmy dwudziestu z pośród przodujących robotników.

    Prezydent uśmiecha się – Macie piękną pracę, towarzyszu, pracą waszą rosną mury i rosną ludzie."

(pisownia oryginalna, scenariusz "Na MDM" ze zbiorów FINA)
Cóż, taki język i styl były wówczas obowiązkowe...

Z drugiej strony - współautorem scenariusza był człowiek, który znał środowisko robotników i ich pracę. Widać to w scenach rozgrywających się na budowie i w związanych z  nią wątkach. Dokumentalizm wydaje się wręcz przesadny, do tego stopnia, że czytelnik scenariusza często nie rozumie zagadnień technicznych, o których rozmawiają bohaterowie. Realistyczna jest też sama fabuła, jeśli tylko wyrzuci się z niej politykę i propagandę. Wydarzenia toczą się dość nieśpiesznie, zwyczajnie, bez wielkich wybuchów i zaskakujących zwrotów akcji. Nie ma sabotażystów i przestępców. Są prozaiczne problemy dnia codziennego: za mało waciaków, alkohol, zamarznięta woda w rurach... Nawet postacie ukazane początkowo w negatywnym świetle okazują się w ogromnej większości wartościowymi jednostkami. Jak doświadczony mistrz murarski Florczak, niechętny nowym metodom pracy, złośliwy wobec młodszych kolegów i rzekomo dbający tylko o jak najwyższy zarobek. Dopiero po dłuższym czasie widz miał zobaczyć, że przyczyną owej „egoistycznej” pogoni za pieniędzmi jest bardzo trudna sytuacja rodzinna i mieszkaniowa starego fachowca. 

Niestety pozytywne elementy scenariusza nie są w stanie przesłonić negatywnych. Warto zaznaczyć, że dla dzisiejszego odbiorcy spora część propagandowych wstawek może wydawać się komiczna (choć gorzki to śmiech). Oto przykład: finałowa rozmowa pary głównych bohaterów, podczas której wymieniają się wielkimi nowinami. Ona mówi, że dostała przydział na mieszkanie w bloku, który wspólnie budowali. On oznajmia, że… postanowił zapisać się do partii. 
A TEGO nie kojarzę...

Film „Na MDM” nigdy nie powstał i chyba dobrze, biorąc pod uwagę ówczesną politykę kulturalną. Ale jest coś jeszcze: przypadkowy scenarzysta Michał P. i skrawek jego historii.

W dokumentacji zebranej na potrzeby przyszłej produkcji można znaleźć fragment, gdzie Piotrowski opisuje swoje losy: wiejski chłopak, który od dziecka pracował, najpierw jako pastuch, potem jako parobek. Skończył trzy klasy wiejskiej szkoły – zimą, bo tylko wtedy miał czas na naukę. Jako 14-latek wyjechał „za chlebem” do Warszawy. W 1943 trafił do obozu w Oświęcimiu (1). Po wyzwoleniu wrócił do stolicy, gdzie pracował jako murarz i kamieniarz. Skończył szkołę podstawą, zawalił Szkołę Budowlaną, potem zaliczył pięciotygodniowy kurs dla Sekretarzy Komitetów Dzielnicowych i Instruktorów Komitetów Wojewódzkich. Od 1945 r. należał do PPR. Na budowie tytułowano go „inżynierem”.

Życiorys jakich wiele. Taki, który pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego tyle osób szczerze popierało komunizm. Jednak w historii Piotrowskiego jest pewne „ale”… Młody człowiek wyznaje, że zawsze chciał być pisarzem. Uważa, że nie ma dostatecznego talentu, że za mało czyta, za mało umie. Pewnie tak, zwłaszcza jeśli go osądzimy na podstawie cytowanego niżej wiersza. A może nie? Czy gdyby nie wojna i nie Polska Ludowa Michał P. do końca życia pracowałby jako parobek lub nędznie opłacany robotnik? Czy też osiągnąłby coś więcej i został poetą, pisarzem, dziennikarzem? Bo paradoks losów tego człowieka (i tysięcy innych) polega na tym, że komuniści dali mu szansę rozwoju, ale tylko w wyznaczonym przez siebie kierunku. Awans społeczny i lepsze życie w zamian za wolność wyboru.

Pewnie można znaleźć dokładniejsze informacje na temat Michała Piotrowskiego. Może zrobił partyjną karierę, może trafił do więzienia za rzekomy sabotaż, może skończył studia, może wrócił na wieś, może po prostu żył. A może wciąż żyje? Miałby dzisiaj 96 lat. Dla mnie istnieje uchwycony w tej krótkiej chwili, gdy budowano MDM, a dwie „panie z filmu” chciały to opisać. Ta dokumentacja, scenariusz, wiersz - to też rodzaj socrealistycznej płaskorzeźby, tyle że ukształtowanej słowami, a nie dłutem.


Oto wiersz „Za ostatnie 450 złotych”, który Michał Piotrowski napisał po obejrzeniu filmu o Władysławie Broniewskim:

Mając urlop

nie miałem roboty

Do pisania wierszy

nabrałem ochoty

Lecz jak zacząć?

Nie jestem poetą ani pisarzem.

Jestem zwykłym warszawskim murarzem.



Do pracy!



Stare rymy jakieś przypomniałem.

Dwa częstochowskie wiersze napisałem.

Wszak nie szło to składnie.

Wyszedłem z domu mimo słoty.

Do księgarni wstąpiłem.

I wiecie co? Za ostatnie 450 złotych

„Wiersze zebrane” Broniewskiego kupiłem.

I sto razy przeczytałem.



Cóż z tego, że nie mam

głowy do wierszy

to sobie powiedziałem.

Broniewski poeta

wierszów bohater. Ja niestety

muruję dalej, by dać

materiał do pisania

dla Broniewskiego poety.
Cóż, przyznaję, z dwojga złego - wolę wiersz imć Piotrowskiego ;-)

(1) Informacja o pobycie Michała Piotrowskiego w obozie koncentracyjnym pochodzi z jego wypowiedzi, zawartych w dokumentacji do filmu "Na MDM". Nazwiska Piotrowskiego nie ma w oficjalnym indeksie więźniów Auschwitz-Birkenau, jednak według badaczy spisy te nie są kompletne i mogą zawierać błędy.

Filmy niezralizowane - Opowieść o "Trzech opowieściach"


Swoją filmową karierę Andrzej Wajda rozpoczął skromnie w 1951 roku, realizując w ramach studiów w łódzkiej Filmówce dwie niezbyt udane etiudy – na trzecim roku niemą adaptację wątku zaczerpniętego z opowiadania Czechowa zatytułowaną Zły chłopiec oraz obowiązkową etiudę dokumentalną Ceramika iłżecka, nakręconą w ramach zaliczenia roku czwartego. Te wczesne, pełne niedociągnięć próby, po latach krytycznie oceniane nawet przez ich autora, przeszły właściwie bez echa. Krótka, anonimowa wzmianka o powstaniu Ceramiki iłżeckiej, zamieszczona na łamach tygodnika „Film”, wynikała raczej z politycznie poprawnej tematyki dziesięciominutowego dokumentu, niż z jego rzeczywistej wartości artystycznej. Również zaplanowana początkowo jako praca dyplomowa „etiuda fabularna z elementami dokumentalnymi” Kiedy ty śpisz nie nosiła znamion talentu, dzięki któremu Wajda zdobył naczelne miejsce w historii kina polskiego.
Talent ten objawił się dopiero w jego debiucie fabularnym[2] i właśnie na polu fabuły rozkwitł najpełniej. Czy jednak kariera twórcy Pokolenia potoczyłaby się tym samym torem, gdyby nie splot wydarzeń, który uniemożliwił mu wyreżyserowanie pierwszego dzieła jeszcze podczas studiów? Jakie były okoliczności powstania filmu Trzy opowieści i NIE-powstania opowieści czwartej, którą zrealizować miał właśnie Andrzej Wajda? Sięgając po różnego typu dokumenty, znajdujące się obecnie w zbiorach Filmoteki Narodowej, możemy pokusić się o choćby częściowe zrekonstruowanie tej niezwykłej historii. Oto opowieść o Trzech opowieściach
We wrześniu 1951 roku studenci PWSF utworzyli zespół realizatorski, w skład którego weszło czworo przedstawicieli wydziału reżyserii: Konrad Nałęcki, Czesław Petelski, Ewa Poleska[3] i Andrzej Wajda, oraz czterech przyszłych operatorów: Zbigniew Czajkowski, Jerzy Lipman, Stefan Matyaszkiewicz i Czesław Świrta. Młodzi twórcy wyznaczyli sobie ambitny cel: nakręcenie w ramach pracy absolutoryjnej pełnometrażowego filmu fabularnego o tematyce młodzieżowej. Pod kierunkiem Aleksandra Jackiewicza rozpoczęli pisanie scenariusza, którego podstawą stała się dokumentacja, jaką zgromadzili rok wcześniej, podczas realizacji obowiązkowych (i obowiązkowo produkcyjnych) filmów dokumentalnych. To w dużym stopniu zadecydowało o charakterze projektu pod wiele mówiącym tytułem Nasze miasto.
Akcja filmu miała rozgrywać się w środowisku junaków Służby Polsce, budujących jednocześnie Nową Hutę i własną świadomość klasową. Wybór tematu autorzy uzasadnili słowami: „Chcieliśmy mówić o sprawach jak najbardziej nam bliskich, chcieliśmy pokazać na ekranie nową młodzież, dorastającą i wychowującą się w Polsce Ludowej, przekształcającą się z dnia na dzień w młode pokolenie świadomych budowniczych socjalizmu”[4]. W tym celu uciekli się do niezbyt zręcznej kompilacji socrealistycznych schematów i wątków przygodowych. Oto młody parobek Wojtek Mazur zostaje zmuszony przez złego kułaka do oszustwa – przyjmując tożsamość jego syna ma wstąpić do SP, co zapewni paniczowi „papierek”, niezbędny do podjęcia studiów. Prosty chłopak dostaje się pomiędzy dwa światy. Fałszywe nazwisko klasyfikuje go jako przedstawiciela klasy posiadającej, podczas gdy pochodzenie łączy ze środowiskiem robotniczym. W toku akcji Wojtek zyskuje światopogląd komunistyczny, dzięki któremu potrafi opowiedzieć się po „jedynie słusznej” stronie. Do tego dochodzi nobilitujące uczucie do ślicznej „szoferki” Aliny oraz pierwiastek sensacyjny – na budowie działa bowiem sabotażysta…
Negatywnie oceniony przez ekspertów z Centralnego Urzędu Kinematografii i Wytwórni Filmów Fabularnych scenariusz nie został skierowany do realizacji. Jego autorom zarzucono między innymi, że „(…) zatracili sens ideologiczny, spychając akcję na boczne tory, uwypuklając w ten sposób intrygę sensacji, spłycającą i fałszującą rzeczywistość”[5]. O wydaniu takiej opinii zadecydowały prawdopodobnie nie tylko względy merytoryczne, ale i zachowawczy pragmatyzm. Funkcję „języczka u wagi” spełnił lęk przed podjęciem ogromnego ryzyka, jakim było powierzenie realizacji filmu (traktowanego wszak nie jako eksperymentalne dzieło artystyczne, ale przede wszystkim narzędzie komunistycznej propagandy!) oraz znaczących środków finansowych grupie debiutantów, którzy zresztą, jako studenci, nie mogli być bezpośrednio pociągnięci do odpowiedzialności w przypadku niepowodzenia. Winą za ich ewentualne błędy – a w tamtych latach błędów dopatrzono się niemal w każdym obrazie, co miało niekiedy fatalne skutki dla autorów[6] - obarczonoby zapewne pedagogów z PWSF, jak również osoby, które wyraziły zgodę na tak karkołomne przedsięwzięcie. Rozpatrywany w tym kontekście plan realizacji Naszego miasta jawi się jako „niewygodny” właściwie dla wszystkich poza jego pomysłodawcami.
Być może cała sprawa by się wówczas zakończyła, gdyby nie przysłowiowa interwencja z góry – w przenośnym i dosłownym tego słowa znaczeniu. Otóż w kwietniu 1952 roku, w związku ze zbliżającym się Zlotem Młodych Przodowników ogłoszono Apel Zlotowy Zarządu Głównego ZMP, w którym wzywano młodzież do rozpoczęcia współzawodnictwa pracy, podejmowania zobowiązań oraz przekraczania norm produkcyjnych w myśl słów ówczesnego prezydenta Bolesława Bieruta: „Młodzieży polska! (…) Wnoście hojnie swą młodzieńczą energię, swój ofiarny zapał i entuzjazm w dzieło budownictwa socjalistycznego”.[7] 
Odzew był natychmiastowy i powszechny, choć trudno dziś ocenić, w jakim stopniu szczery lub bezinteresowny. W ciągu następnych dni prasa bezustannie donosiła o deklaracjach zetempowców w stylu: „Traktorzyści Krawczyk i Zyla wykreślą lemieszami pługów swoją drogę na Zlot. Postanowili oni wykonać 6 ha orki głębokiej ponad plan na zaoszczędzonym paliwie.”[8] 
Członkami ZMP byli również studenci Filmówki, którzy nie tylko błyskawicznie dostrzegli w zaistniałej sytuacji swoją szansę, lecz także potrafili ją doskonale wykorzystać. Jak można przeczytać na łamach „Po prostu”: „odpowiadając na Apel Zlotowy ZG ZMP kolektyw Studentów Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej (ośmiu reżyserów i operatorów IV r.) podjął zobowiązanie zrealizowania w ramach swoich prac absolutoryjnych pełnometrażowego filmu fabularnego o tematyce młodzieżowej”.[9] 
Niezależnie od osobistych poglądów i politycznego zaangażowania poszczególnych członków zespołu, gest ten można uznać za genialne posunięcie strategiczne. Całkowicie zmienił on status całego przedsięwzięcia, nadając mu ideologiczny charakter i znaczenie propagandowe. To, co postrzegano dotąd jako wygórowane ambicje żółtodziobów, trzeba było uznać za „młodzieńczą energię”, lekkomyślna pycha przekształciła się w „ofiarny zapał i entuzjazm”, a zarzut zbędnego ryzyka upadł w obliczu wagi „dzieła budownictwa socjalistycznego”. Odrzucenie studenckiego zobowiązania byłoby równoznaczne z negacją haseł, w oparciu o które rządzący budowali swoje plany na najbliższą przyszłość. Dlatego tak jak wcześniej nikt nie miał odwagi zgodzić się na młodzieżową inicjatywę, tak teraz nikt nie miał odwagi jej przekreślić. Można było jedynie dążyć do zminimalizowania ewentualnych strat…
Przede wszystkim, studencki kolektyw otrzymał fachowe wsparcie (i jednocześnie nadzór) ze strony swojej uczelni. Opiekunem grupy reżyserów został Antoni Bohdziewicz, pieczę nad operatorami powierzono Andrzejowi Ancucie, zaś kierownictwo literackie objął ostatecznie Bohdan Czeszko. Ponadto zmieniono formę przyszłego filmu – zamiast pełnometrażowej fabuły zaplanowano realizację czterech krótkich nowel, połączonych wspólną tematyką i spiętych symboliczną klamrą: udziałem bohaterów poszczególnych części w Zlocie Młodych Przodowników. W ten sposób ośmioosobowy kolektyw podzielił się na cztery zespoły, każdy w składzie reżyser + operator.
Początkowo nad scenariuszem pracowano wspólnie. Najłatwiejsze zadanie miał niewątpliwie Czesław Petelski – jego nowela to po prostu przeróbka jednego z wątków Naszego miasta. Pozostałe opowieści powstały w oparciu o dokumentację źródłową, zebraną wśród junaków Służby Polsce (przykładowo, Jacek jest swobodną adaptacją wypowiedzi oznaczonej numerem 72[10].) Projekt otrzymał tytuł roboczy Młodzi towarzysze.
W miarę upływu czasu doszło do konfliktu między studentami a ich opiekunami. Antoni Bohdziewicz, który po wydarzeniach, jakie miały miejsce podczas zjazdu w Wiśle „(…) nie mogąc robić filmów pod własnym nazwiskiem – rwał się, żeby reżyserować za studentów”[11], zaczął uzurpować sobie coraz większy wpływ na kształt dzieła, podczas gdy Andrzej Ancuta narzucał rzekomo młodym operatorom własne koncepcje artystyczne. Kolejne przeróbki scenariusza sprawiły, że przez długi czas nie było właściwie wiadomo, które nowele widzowie zobaczą na ekranie. Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć film Młodzi towarzysze planowano nakręcić jako tryptyk, z tym, że „wyciętą” opowieścią był wówczas Jacek
W ocenie scenopisu, datowanej na 3 lipca 1952 r., wnioskowano o usunięcie noweli Kasia z tkalni nr 3, dowodząc, że „(…) to twór sztuczny, niefilmowy, nudny, nie wnoszący do całości nic pozytywnego”[12] Nad humorystyczną opowieścią o młodej przodownicy pracy, która pragnie wyjechać na studia i z tego powodu popada w konflikt z narzeczonym, już wcześniej zbierały się ciemne chmury. Jeszcze w sierpniu 1952 roku w reportażu z planu zdjęciowego prasa donosiła „Ostatnią nowelą będzie wesoła historia - miniatura komediowa Pt. Kasia z tkalni nr 3 (…) reżyserować będzie także jej autor Andrzej Wajda[13], a Jerzy Lipman dyrygować będzie filmową kamerą.”[14] Ostatecznie jednak do realizacji Kasi… nie doszło. Tuż przed prapremierą filmu, która odbyła się 24 kwietnia 1953 roku w Nowej Hucie, członkowie Zespołu Realizatorskiego tłumaczyli „Kolektyw nasz został całkowicie odsunięty od udziału w opracowywaniu tej noweli, a kolejne jej wersje napisane poza zespołem odbiegały od naszych pierwotnych założeń i nie nadawały się do realizacji.”[15] 
W rezultacie Andrzej Wajda, miast debiutować w roli reżysera, musiał zadowolić się funkcją asystenta Czesława Petelskiego. Po latach przyznał, że - paradoksalnie – konsekwencje tego wydarzenia okazały się dla niego korzystne. Swoją reakcję na wiadomość o rezygnacji z produkcji Kasi z tkalni nr 3 podsumował następująco: „Nie nalegałem specjalnie i to mnie uratowało, bo gdybym wziął udział w tym filmie, kto wie, jak potoczyłaby się moja kariera. Nie podniósłbym się na pewno po tym tak łatwo.”[16] 
Oglądając dziś Trzy opowieści i na ich podstawie wyobrażając sobie czwartą, nakręconą w podobnym stylu agitkę, trudno nie zgodzić się z tą opinią. Jednak kiedy czytałam scenopis Kasi z tkalni nr 3 nie potrafiłam zapomnieć, że materiał ten miał przenieść na ekran przyszły twórca Człowieka z marmuru. Może właśnie dlatego dostrzegłam w Kasi… pewien potencjał? W końcu, jeśli odrzucimy wątki romantyczne i komediowe, to pozostanie raczej tragiczna niż zabawna historia dziewczyny, która pragnie zdobyć wykształcenie, ale jako przodownica pracy zostaje pozbawiona tej możliwości dla „dobra ogółu”, rozumianego jako wykonanie planu produkcji za wszelką cenę.
Oczywiście, był to rok 1952, dlatego cała sprawa musiała skończyć się socrealistycznym happy endem: błędy i wypaczenia zostają naprawione, miłość, przyjaźń i komunizm triumfują... Ale pytanie o inne Kasie z tkalni, fabryk i traktorów pozostaje, zaś anonimowy „Kierownik Agit. Prop.”, dla którego autorytet zarządu jest ważniejszy od ludzkiego życia, mógłby równie dobrze czaić się za plecami Mateusza Birkuta.
Z perspektywy ponad pół wieku naszkicowana tutaj Opowieść o „Trzech opowieściach” wydaje się ciekawsza niż film, którego dotyczy. Jest w niej miejsce na historię i na legendę, na polityczne rozgrywki i moralne dylematy, na odwagę w imię własnych przekonań i konformizm w imię „wyższych” celów, na triumfy, porażki i marzenia, na przyjaźń i na miłość. Oto gotowy temat na scenariusz – jeden z wielu czekających na swojego Wajdę projektów, dla których inspiracją mogą stać się fakty z dziejów polskiego kina… a także materiały, znajdujące się w archiwach Filmoteki Narodowej.  




[1] Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa (PWSF) w Łodzi, obecnie Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa Telewizyjna i Teatralna im. Leona Schillera (PWSFTiT)
[2] film Pokolenie, reż. Andrzej Wajda, Polska 1954
[3] na niektórych materiałach Ewa Poleska występuje pod nazwiskiem męża (Ewa Petelska), którego używała w następnych latach.
[4] Zbigniew Czajkowski, Jerzy Lipman, Stefan Matyaszkiewicz, Konrad Nałęcki, Ewa Poleska, Czesław Petelski, Czesław Świrta, Andrzej Wajda Nasze doświadczenia z realizacji filmu „Trzy opowieści”, „Po prostu”, 1953 r., nr 17
[5] Ocena scenariusza „Nasze miasto” (materiał w zbiorach Filmoteki Narodowej)
[6] Przykładem mogą być losy takich twórców jak Antoni Bohdziewicz, Tadeusz Kański czy Jerzy Zarzycki.
[7] „Trybuna Ludu”, 1952, nr 122
[8] „Głos Koszaliński”, 1952, nr.99
[9] Czesław Petelski Młodzi filmowcy na cześć Zlotu, „Po prostu”, 1952, nr.29
[10] Konrad Nałęcki Głos w nowohutnickiej dyskusji o filmie „Trzy opowieści”, „Dziennik Polski”, 1953, nr 106
[11] Krzysztof Krubski, Marek Miller, Zofia Turowska, Waldemar Wiśniewski Filmówka. Powieść o Łódzkiej Szkole Filmowej, Kraków 1998, s. 55 (wypowiedź Andrzeja Wajdy)
[12] Ocena scenopisu „Młodzi towarzysze” (materiał w zbiorach Filmoteki Narodowej)
[13] Informacja niepotwierdzona; według Andrzeja Wajdy autorem noweli Kasia z tkalni nr 3 był Wojciech Żukrowski
[14] Zdzisław Dudzik Młodzi filmują „Dziennik Polski”, 1952, nr 198
[15] Zbigniew Czajkowski, Jerzy Lipman, Stefan Matyaszkiewicz, Konrad Nałęcki, Ewa Poleska, Czesław Petelski, Czesław Świrta, Andrzej Wajda Nasze doświadczenia z realizacji filmu „Trzy opowieści”, „Po prostu”, 1953 r., nr 17
[16] Krzysztof Krubski, Marek Miller, Zofia Turowska, Waldemar Wiśniewski Filmówka. Powieść o Łódzkiej Szkole Filmowej, Kraków 1998, s. 55-56
 

Ciekawostki i drobiazgi czyli kontrowersyjny... "Znachor"?

Są takie filmy, których realizacja przeszła do historii. Są takie, które kojarzymy ze skandalami, wypadkami lub różnego rodzaju problemami...

Popularny post